Rozdział 18

         Cichy łomot odbijał się echem od ścian pokoju, powracając do moich uszu. Serce. Minęło niespełna piętnaście minut od wyjścia Akashiego, a moje ciało w dalszym stopniu było bardzo daleko od uspokojenia się. Zagryzłam wargi na wspomnienie jego zbliżających się ust. Sposób, w jaki na mnie działał, był nie do opisania. Wszedł do mojego życia nieproszony, wypastowanymi butami zostawiając niezmywalny ślad na mojej duszy, wżerając się w jej najgłębsze szczeliny. Każdy jego krok niósł siłę tajfunu, który mieszał w moim sercu. Moje życie wywróciło sie do góry nogami i ilekroć w moich myślach gościł czerwonowłosy, moje serce wpadało w szaleńczy bieg, jak przez ciemny niekończący się tunel, bez światła z oddali ukazującego drogę. Dokąd, szeptało nieprzerwanie, nie otrzymując odpowiedzi. Odetchnęłam, zgarniając niesforne kosmyki włosów za ucho. Padłam na łóżko, zanurzając się w delikatnej pościeli, chłonąc przyjemny zapach płynu do płukania.  

         Zaczęło sie niewinnie, tak jak pierwsze spotkania. Znajomość z góry spisana na straty. Różnica charakterów. Różnica upodobań. Znajomość uratowana przez jego ojca, ze względu na zawodowe korzyści. Nasze losy połączył biznes. Prawdopodobnie biznes je również zakończy. 

          Czerwonowłosy stanął w moich drzwiach punktualnie zarówno w sobotę, jak i w niedzielę. Jak zawsze. Temat piątkowego pożegnania nie został poruszony. Wszystko oddalało się w nicość, topiło się w mgle zapomnienia. Wyciągnąwszy przed siebie dłoń nie widziałam już opuszków palców, a tym bardziej malującej się przyszłości. Jestem jak otwarta księga. Paradoksalnie to zdanie pomogło mi się ogarnąć. Zamknęłam wszystkie otaczające mnie okna, a oczy wypełnił matowy blask. Przestałam się skupiać na tym, co mnie otacza, każdy swój zmysł koncentrując na konkretnej rzeczy. Przez dwa dni zrozumiałam więcej chemii, aniżeli przez całe swoje życie. 

          Promyki słońca sięgnęły mojej twarzy, leniwie się na niej rozlewając, grzejąc policzki. Skończony test leżał w rogu ławki, czekając wraz ze mną na koniec zajęć. Długopis wędrował z dłoni do dłoni, tańcząc między palcami. Czułam wzrok czerwonowłosego na swoich plecach. Uśmiechnęłam się leniwie, przekrzywiając głowę, wbijając spojrzenie wprost w oczy nauczyciela, który od tygodnia był dla mnie niesłychanie miły. Akashi budził respekt, a będąc blisko niego tylko na tym zyskiwałam. W tym momencie byłam niczym pijawka, pasożyt. Relacja z Akashim to jak stąpanie po cienkim lodzie. Musiałam zważać na każdy swój krok, by nie utopić się po środku pustki. Zmieniłam się. Zmieniłam myślenie i nastawienie do życia ot tak, jakby ktoś przyszedł i przełączył pstryczek, podmienił kable i wyposażenie, zaktualizował oprogramowanie, w bonusie usuwając stare, zalegające gdzieś w odmętach duszy pliki. Już nie lgnęłam do ludzi. Dwoje przyjaciół wypełniło całą pustkę, jaka tworzyła się przez całe moje życie. Nie byłam już szarą myszką, byłam boginią własnego losu. 

   - Dziękuję, Akashi. Twój wkład bardzo mi pomógł - ukłoniłam się lekko, kobieco, utrzymując kontakt wzrokowy, z leniwym uśmiechem wypełniającym twarz. - Jestem twoją dłużniczką. 

   - Oczywiście. Wykorzystam to, gdy będę tego potrzebował. 

   - Weź wolne na następną sobotę. Odwiedzimy cie wraz z Płotką.

Uniósł brew ku górze, posyłając mi pytające spojrzenie, otwierając usta z zamiarem pouczenia mnie. 

   - Ja tego chcę - wyprzedziłam. - Nie akceptuję sprzeciwu. 

Ukłoniłam się raz jeszcze, tym razem w geście pożegnania, i dumnym krokiem opuściłam salę lekcyjną. 

          Późnojesienny wiatr przyjemnie drażnił nozdrza, rozwiewając wystające kosmyki włosów spod beżowej wełnianej czapki, niosąc ze sobą przyjemną mieszankę kwiatów i deszczu. Zaciągnęłam się tym zapachem, uśmiechając sama do siebie. Kakaowy płaszcz idealnie utrzymywał ciepło, a twarz zanurzoną miałam w bordowym szalu wydzierganym przez swoją babcię. W oddali już widziałam zbliżającą się postać z wielkim, szczerym uśmiechem zdobiącym przystojną twarz. Zgarnęłam za ucho kosmyki włosów i ruszyłam w jego stronę, rozkładając ręce. Chłopak przytulił mnie swoimi silnymi ramionami, podnosząc ku górze. 

   - Oi, Kotarou! Nie kręć się ze mną! - próbowałam trzepnąć go w głowę, co skwitował pięknym śmiechem. Gdy odstawił mnie na ziemię, tupnęłam nogą, wydymając usta. - Gamoń! 

   - Nic nie poradzę, że jesteś taką uroczą, małą kluchą! - powiedział, wciąż utrzymując na ustach szeroki uśmiech. - Przecież to aż się samo prosi! 

   - Spadaj! Kiedyś będę taaka duża i taaka silna - powiedziałam, gestykulując odpowiednio rękoma - że sama cię podniosę i wrzucę do wody! 

   - Jasne, jasne. Trzymam za ciebie kciuki, Klusko. 

  - Hmpf... 

Ruszyliśmy razem w stronę parku, idąc ramię w ramię. Hayama był jak chodzący grzejnik, przyjemne ciepło biło od niego na kilometr. Wokoło biegały rozradowane dzieci, bawiąc się w ganianego. Mimo, ze nie lubiłam dzieci, ich śmiech wprawiał mnie w dobry nastrój. Szliśmy razem w milczeniu, rozkoszując się tym jesiennym wieczorem. Przysiedliśmy na ławce tuż przed małym jeziorkiem, pośrodku którego fontanna z różną częstotliwością wybijała wodę, a kolorowe światełka nadawały jej tajemniczości i piękna. 

   - Hej, Kotarou... - zaczęłam, opierając głowę o jego bark. 

   - Hmm? - spytał, obejmując mnie ramieniem, kciukiem rysując kółeczka na rękawie mojego płaszcza. Wyglądaliśmy jak para zakochanych, która wybrała się na spacer, mimo że żadne z nas nie czuło do siebie miłości. Nie kochaliśmy się, nie w ten sposób. Byliśmy dla siebie oparciem. Byliśmy przyjaciółmi.

   - Nie wiem... 

   - Spokojnie. Mamy czas. 

Słońce chyliło się ku zachodowi, malując na niebie piękne krajobrazy. Chmury poruszały się własnym tempem, przemierzając setki tysięcy kilometrów. Wszystko po to, by w pewnym momencie wypuścić z siebie rzęsiste łzy i oblać nimi całą ziemię, po której stąpamy. 

   - Myślę, że go pokochałam. 

   - To było do przewidzenia - zaśmiał się, kretyn. 

   - Zakochałam się, zupełnie tego nie chcąc. W osobie, która nie zna miłości. W osobie, która nie zna ciepła. W osobie, która utrzymuje ze mną kontakty ze względu na biznes. Popełniłam najgorszy z życiowych błędów. 

   - Miłość nie jest błędem. 

   - Nie? - spytałam wbijając w niego czujny wzrok, tonem podważającym autentyczność jego wypowiedzi. 

   - Gdy kochasz, jesteś szczęśliwa. Szczęście innej osoby powoduje u Ciebie radość. 

   - Akashi nie ma w sobie radości - zauważyłam. - Wiesz... czasem, gdy jestem sama, gdy o nim myślę... zawsze wypowiadam szeptem jego imię. Seijuro... to piękne imię. Dzięki temu na moich ustach zawsze pojawia się uśmiech. Czuję się wtedy lepiej. Czy to dziwne? 

   - Dlaczego? - spytał, dziwiąc się. 

   - Nie wiem... jestem taka niepewna. 

   - Jesteś zakochana. To normalne, tak myślę. 

   - Tak... to normalne - przytaknęłam bez przekonania. 

   - Hej, jesteś prawdziwym utrapieniem! 

   - Oi! - szturchnęłam go w bok, co skwitował cichym piskiem. - Co ja poradzę! To wszystko jest jakieś do dupy!

   - No to spróbuj do niego dotrzeć. Sei-chan jest bardzo apodyktyczny. Jeśli chodzi o koszykówkę, to jego największa cecha. Nie wiem, jakim człowiekiem był w gimnazjum. Wiem tylko, że się zmienił diametralnie. Mimo to, nadal jest bardzo popularny wśród dziewcząt. Nie dziwne, że i w twoje serce trafił. 

   - Tylko że ja znam prawdziwego jego. No, może nie do końca - zasłoniłam twarz szalikiem - ale jednak odrobinę więcej, niż inni. I mimo to, mimo szerokiej gamy minusów... obdarzyłam go miłością. 

   - Sei-chan jest szczęściarzem! 

Zaśmiałam się, wtulając jeszcze bardziej. 

   - Wiesz co, ty jesteś idealny - mruknęłam. 

   - Oho! Tylko nie przestaw swoich uczuć na mnie! 

   - No nie mów, że byś nie chciał. - Chłopak się nieco zakłopotał, sekundę później sprzedając mi pstryczka w policzek. 

   - Przecież wiesz, że łączy nas przyjaźń. To najpiękniejsze, co mogło nas spotkać. Nigdy nie myślałem o nas w innych aspektach. Nasza relacja jest specyficzna. Wyglądamy jak para, zachowujemy się jak para - ciągnął, całując mnie w czoło - a jednak nie łączy nas miłość. Nie taka. Nie jesteśmy dla siebie. 

   - To zabawne - stwierdziłam. To trochę tak, jakbym cię sfriendzonowała. 

   - Chyba ja ciebie! - żachnął się. 

   - No wiesz o co chodzi, no! W każdym razie, w pełni się z tobą zgadzam. To tak, jakbyśmy oboje potrzebowali odrobiny miłości i uczucia. Obdarowujemy się nim wzajemnie dlatego, że nie odnaleźliśmy jeszcze swoich drugich połówek. Mimo to, nie pełnimy idealnej całości. Jednak nie przeszkadza mi taki stan rzeczy.

   - Mi również. Niech będzie jak jest. Mam nadzieję, że wpadniesz na jakiś genialny pomysł na zakręcenie mu w głowie. Tylko pamiętaj! Nic ma nie wpłynąć na naszą koszykówkę! 

Zaśmiałam się szczerze, dźwięcznie, wypełniając tym śmiechem opustoszały już park. Kotarou był moim oparciem. Stał mi się równie bliski, co Kin. Moje szczęście. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz