Księga I Prolog

          Czarnowłosa kobieta szybkim krokiem przemierzała ulice Valtres. Odziana była w czarną szatę sięgającą ziemi, szeroki kaptur zasłaniał jej bladą twarz. Szukała czegoś. Szukała kogoś. Nie zwracała uwagi na kilku gapiów stojących pod sklepem, którzy sączyli wygazowane już piwo mamrocząc coś pod nosem pod jej adresem. Przeszła obojętnie. Śmierdzieli. Czuła ich już zza zakrętu. Ten ludzki, odrażający pot wręcz wżerał się w jej nozdrza powodując obrzydzenie. Przestała oddychać, zbliżała się do celu. Była to zniszczona willa z powybijanymi oknami, dookoła porozrzuca była masa kartek, niektóre dopalały się po niedawnym wybuchu. Przed drzwiami leżał przewrócony, podarty fotel z drogiego materiału. Marnotrawstwo. Kobieta weszła do środka.

          Smród stęchlizny unosił się w całym obszernym holu. Na środku położony był czerwony, misternie zdobiony dywan, który teraz dodatkowo dekorowały plamy krwi. Ściany, kiedyś prawdopodobnie beżowe, pobrudzone były czarnym smarem. Odczuwała wilgoć w powietrzu, mrok zdawałby się być nieprzeniknionym, gdyby nie światło księżyca wpływające przez małe otwory w ścianach. Szła przed siebie, co chwila odtrącając nogą szczątki rozwalonych mebli. Kurwa! Nie mogli chociaż trochę przystopować z rozpieprzaniem tego wszystkiego? Jak ona miała, do cholery, przejść? I po co, psia mać, było rozwalać te fotele? Co oni, z toporami biegali po dziedzińcu? Ale po co? Nie mogła za cholerę tego pojąć. Pieprzona logika ludzi. Czy oni w ogóle mają mózgi?

          Przeszła przez przewróconą szafę. Świetnie, idealna zasłona! Ironia przychodziła sama; gdy tylko myślała o idiotach, którzy żyją na tym świecie, zbierało się jej na śmiech. Po cóż to takich trzymać przy życiu? Widziała w nich tylko pokarm. Przed sobą miała zabarykadowane kredensem przejście. Półgłówki, myśleli, że to ją zatrzyma. Bez wysiłku odsunęła mebel, po czym otworzyła drzwi. Po wejściu do pokoju momentalnie uderzyła w nią miedziana woń krwi, która przyćmiła inne zmysły. Iskierki zapłonęły w jej oczach. Ten zapach ją zarówno uspokajał jak i budził drapieżne zwierzę. Rozejrzała się w około. Mimo tego, co przedstawiał korytarz, tu było o wiele gorzej. Czy oni mieli za dużo czasu, psia ich mać? W rogu, tuż przy przewróconej szafie i lampie nocnej dostrzegła zakrwawioną postać leżącą niedbale na ziemi. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu, jakby umierał w męczarniach. Czerwona maź była rozpryśnięta po ścianach. Na jej twarzy zagościł niewyobrażalnie szczęśliwy uśmiech. Nogi same zaprowadziły ją do ciała. Zlizała z policzka ściekającą krew. Była słodka, co ją mile zaskoczyło, a serce przyspieszyło rytm, niemalże chciało się wyrwać by jeszcze raz poczuć tą eksplozje smaków. Kurwa, była słodka! Powoli zaczęła wariować, pożądała więcej, więcej! Jej oczy zapłonęły nienaturalną czerwienią. Nachyliła się i złożyła na jego ustach delikatny pocałunek, przegryzła delikatnie jego wargi, po czym powoli zjechała na szyję, rozwarła usta i wbiła w nią zęby, sącząc powoli jego jeszcze ciepłą krew, tak niewyobrażalnie dobrą. Jeszcze żył. Na szczęście, psia mać.

          W pewnym momencie jego dłoń drgnęła, a on cały jakby wybudził się ze śpiączki. Jego wytrzeszczone oczy zapłonęły szkarłatem. Przekierował wzrok na czarnowłosą kobietę. Uwielbiała ten wzrok. Za każdym razem ofiara patrzyła na nią tym samym, cierpiąco-szczęśliwym spojrzeniem. Wstała od niego i odwróciła się.

   -Od teraz jestem Twoją Opiekunką. Jestem Rivera. Nadaję Ci imię Blaise. Noś je z dumą. - Powiedziała, po czym wyszła przez okno. Jej nowy podopieczny ślepo podążył za nią.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz