Księga I Rozdział II

         Szalony wiatr wyginał wysokie, chude drzewa znajdujące się dookoła małej posiadłości. Poza potężnymi siłami natury na zewnątrz nie było żywej duszy. Każdy, kto mądrzejszy, schował się we własnych czterech ścianach, barykadując drzwi i zgaszając świece uprzednio zamykając i zasłaniając szczelnie okna. W opuszczonej posiadłości swojego czasu szanowanej rodziny Trev na niskim stoliku siedziała drobna postać opierając się o ścianę. Usilnie próbowała zatamować krwotok z łuku brwiowego, przykładając do rany gazy nasączone aloesem, co miało przyspieszyć gojenie do czasu powrotu jej przyjaciela. Siwe włosy spływały falami po wychudzonych ramionach, a czarne oczy wpatrywały się w drzwi.

W pomieszczeniu, w którym się znajdowała panowała względna cisza przerywana piskiem szczurów lub dźwiękiem pazurów piłowanych o beton. Do jej uszu dochodziły ciche strzępki rozmów z dołu. W momencie, gdy postanowiła zejść do przyjaciół, w drzwiach pojawił się niski, niebieskowłosy elf. W małych rączkach trzymał miseczkę z parującym płynem oraz bandaże z dodatkowymi gazami.

- Gdzie chciałaś iść, Anastazjo? - spytał podejrzliwie przeszywając siwowłosą wzrokiem. Dziewczyna skuliła się pod stanowczością niebieskich tęczówek. Przypatrzyła się jego drobnej posturze. Krótkie włosy w nieładzie opadały na czoło i kark, długie, szpiczaste uszy delikatnie się zza nich wyłaniały. - Znowu to robisz - upomniał. Jego towarzyszka oprzytomniała i zwróciła ku niemu pytające spojrzenie.

-C-co?

- Gapisz się, Anastazjo. Gdzie chciałaś iść? - ponownie zadał pytanie, stawiając na stoliku obok siedzącej dziewczyny miseczkę i odgarnął jej posklejaną od zaschniętej krwi grzywkę, tym samym odkładając zużyte gazy.

- Musiałam w końcu do was zejść.

- Twoje ciało nie jest jeszcze w pełni zregenerowane. Za dzisiejszy wybryk mogłaś zapłacić życiem. - docisnął gazę mocniej do rany powodując u towarzyszki przeciągły syk - Masz niebywałe szczęście, że udało wam się uciec. Znalazłaś coś? - spytał, odkładając gazy i zaczynając powoli zakładać opatrunek z aloesem.

- Przepowiednia mówiła o medalionie, Ezrealu. Nie było z nami tropiciela, nie miałam pojęcia w co ręce włożyć.

- Więc żadnego kroku do przodu - skrzywił się mały elf wycierając dłonie o czystą ścierkę - Gotowe. Radzę Ci przygotować się na powrót Elandiela - zmierzył ją groźnym spojrzeniem.

- Ezreal... - zaczęła niepewnie. Elf zmierzający już do wyjścia odwrócił głowę w jej stronę - nie, nieważne. Idź już. - machnęła ręką. Po chwili została sama z własnymi myślami. Niebieskowłosy elf jak na dziewięcioletnie dziecko był bardzo poważny, a jego umysł Elandiel wykorzystywał przy obmyślaniu strategii. Geniusz wśród swojego gatunku.

~*~

Krzyki, jęki, piski, błagania o litość. Zniesmaczona Victoria przechadzała się pomiędzy komnatami. Nieprzyjemny hałas dobiegał z różnych pomieszczeń, w których członkowie organizacji na przemian pożerali swoje ofiary bądź oddawali się palącemu uczuciu pożądania. To ten dobiegający z pokoju Dominika działał niszcząco na jej uszy, powodując wszechogarniający gniew. Poza nim dotarła do niej również metaliczna woń krwi przyjemnie drażniąca nozdrza. Zdenerwowana zamknęła oczy i udała się do spiżarni w poszukiwaniu wina. Karciła siebie za wybuch, jakiemu poddała się w obecności Sebastiana. Była świadoma znaczenia swoich słów, jednak wypłynęły one pod wpływem impulsu. Była jednak pewna, że długowłosy blondyn zrozumiał motyw jej postępowania. Gdyby było inaczej, leżała by teraz wijąc się w agonii w lochach odliczając powolne sekundy dzielące ją od zregenerowania ciała.  Wino, którym mogła się teraz uraczyć nawilżało spragnione i zaschnięte gardło, wypełniając również uczucie głodu. Nurtowała ją sytuacja z Anastazją. Coś złego działo się w magicznym świecie. Wyczuwała to najmniejszą komórką własnego ciała. 

Niebo upadło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz