01. Niania (nie)idealna

Kap... kap... kap...

- Zabiję gówniarę.

Kap... kap... kap...

*Dwie godziny wcześniej*

          Najlepszy bar w całym Seireitei jak zwykle wypełniony był różnej klasy Shinigami, począwszy od zwykłych rekrutów, przez dumnych oficerów i poruczników dzierżących własne, unikalne Zanpaktou, aż po Kapitanów, w ciszy sączących najwykwintniejsze sake jakie można było wyprodukować w Soul Society. Błogi spokój i ciche rozmowy co i raz zastępowane pijackim gaworzeniem zakłócał irytujący wręcz śmiech dziecka dochodzący... właściwie znikąd.
    - Gdzie jest ta mała...
   - Siemasz, Madarame. Napijesz się? - spytał czerwonowłosy mężczyzna o zaczerwienionych policzkach i seksownym wręcz tatuażem zdobiącym niezwykle przystojną twarz, przekierowując swój wzrok na łysego Shinigami, który właśnie tkwił pochylony przed barem, zaglądając pod stół. Żyłka na jego czole niebezpiecznie pulsowała, a dłonie zaciskały się coraz mocniej na rękojeści miecza, a sama jego postawa świadczyła o tym, że toczył ze sobą poważną walkę której wynikiem miało być uwolnienie Hozukimaru już teraz, czy może jednak później. - Oi! Co się stało?
   - Hej, Abarai, powiedz mi – zaczął Ikkaku, prostując się, po czym zerknął na siedzącego przy barze przyjaciela – widziałeś gdzieś w okolicy takiego brzydkiego małego bachora, którego płci nie można ocenić po wyglądzie, ubranego w obrzydliwy, granatowy strój z zielonymi prążkami, włosami, jakby przeszedł po nich huragan i oczami wyglądającymi tak wkurzająco, cholera, mądrze? Hee?
   - C-co? Oi, Madarame, dobrze ty się czujesz? - spytał Renji marszcząc brwi w wyraźnym skupieniu – Nie, nie widziałem... A co, bawisz się w nianię? - roześmiał się niekontrolowanie, jakoby jego żart był najwyższych lotów.
   - Można tak powiedzieć. Nieważne. Trzymaj się.
   - Hej, a co z kieliszkiem!
   - Kiedy indziej! - odkrzyknął Shinigami pozbawiony włosów, uspokajająco machając ręką.

         Słońce chyliło się już ku zachodowi. Ikkaku przeklinał się w myślach za swoją własną głupotę, która doprowadziła do tej właśnie sytuacji, w której nienawidzący dzieci mężczyzna musi uganiać się za małym smarkaczem z bogatej rodziny. Gdy mała Matsuya proponowała mu zabawę w chowanego z tym swoim podejrzliwie milutkim wyrazem twarzy i kocimi oczkami robionymi w czasie, gdy Madarame się zastanawiał , nawet nie przyszło mu do głowy, że może to się tak skończyć. Co więcej, nie podejrzewał nawet, że to małe coś jest aż tak sprytne. Tymczasem od ponad godziny szlaja się po całym Seireitei nie mogąc wyczuć nawet skrawka reiatsu tak profesjonalnie ukrywanego przez małego potwora. "Ikkuś, pobawmy się, pobawmy! Boisz się, że mnie nie znajdziesz? Boidyda, boidyda! Mój wujek Byakuś na pewno by się tak nie bał jak ty!" Ught, że też musiał dać się tak zmanipulować takiemu podrostkowi. Teraz, chcąc nie chcąc, musiał skakać po dachach i wysilać swój wzrok, byleby tylko ruda czupryna mu nie umknęła. Już dawno zapomniał jak to jest polegać jedynie na oczach. Wyszkolony był naprawdę świetnie, problemem nie było nawet odnalezienie energii skrywanej na poziomie kapitańskim. Podczas gdy sie zgadzał nie miał zielonego pojęcia, że ten mały szkrab posiada tak potężną i użyteczną umiejętność, choć w tym przypadku była ona zaiście irytująca. Przeklął w duchu, odbijając się od ziemi, by wylądować na jednej z huśtawek znajdujących się nieopodal baru. Śmiech małej istotki dochodził zewsząd, więc w gruncie rzeczy poleganie na słuchu było w tym momencie jak przypieczętowanie przegranej, a na to w żadnym wypadku nie mógł sobie pozwolić. Co to, to nie. Minuty mijały nieubłaganie, a szarówka typowa dla letnich wieczorów powoli zmieniała się w czarną, nieprzeniknioną noc. Gdyby tylko się nie zgodził na pilnowanie tego dziecka, w tym momencie odprężałby się w towarzystwie znajomych, przy akompaniamencie przyjemnej dla ucha muzyki.
   - Hej, Ikkuś, poddajesz już się? - usłyszał prześmiewczy głos dochodzący z oddali. Instynktownie skulił nogi, gotowy do wyskoku, w ostatnim momencie powstrzymując się od użycia shunpo.
   - Co ja robię – szepnął do siebie. - Nigdy! Nie przegram z tobą, Matsuya!
   - Ha ha! Dać ci małe fory? - tym razem głos dobiegł tuż zza jego pleców. Nie obejrzał się, usilnie próbując zachować spokój. Oddychał głęboko, próbując powstrzymać się przed brzydką wiązanką. Gdyby nauczył ją takich słów, mógłby od razu pożegnać się ze swoim pięknym życiem wojownika.
   - Nigdy! Poczekaj, niech tylko cie znajdę!
   - Powodzenia, powodzenia! - znów ten sam, irytująco słodki dźwięk.
Gdzie taki mały bachor może się chować? Zdążył już przeszukać wszystkie potencjalne kryjówki, począwszy od małej przestrzeni pod domem, przez magazyny aż po strychy. Nie przeoczył nawet najmniejszej szpary w drzewie, będąc pewnym, że taka mała istota byłaby w stanie się tam zmieścić. Powoli tracił wiarę w siebie, całe szczęście, że jego duma nie pozwalała mu na odpuszczenie. Dopiero by było, gdyby wszyscy z jedenastej dywizji, włączając w to kapitana i irytującą porucznik zaczęli się z niego śmiać. Dorosły facet, a nie potrafi znaleźć dziecka! Gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo to dziecko jest przebiegłe... Teraz zdawał sobie sprawę, że dzięki jej sprytowi prawdopodobnie wyszedłby na głupka i niedojdę, podejrzewał, że podczas spotkania z nimi wcale nie użyłaby tej swojej pieprzonej umiejętności.

         Słońce ułożyło już się wygodnie do snu, zostawiając całe niebo dla swojego odwiecznego kochanka – Księżyca. Słaba, biała poświata odbijała się delikatnie od niczym niezmąconej wody pobliskiego jeziorka, oświetlając cały Dwór Czystych Dusz delikatnym światłem. Wycieńczony ciągłym biegiem Madarame usiadł pod drzewem, sięgając za poły czarnego kimona po małą piersiówkę. Koniec końców stwierdził, że poczeka sobie na nią ukrywając swoją duchową energię. Pociągnął spory łyk czystej wódki, krzywiąc się przy tym lekko, przepłukał nią zęby i połknął zawartość. Ten mały smarkacz pożałuje, że zadarł z oficerem 3 stopnia jedenastej dywizji, najsilniejszej jednostki w całym Seireitei. Wsłuchiwał się we wszystkie odgłosy, skutecznie ignorując ciągle towarzyszący mu dziecięcy śmiech. Przecież dziecko nie może poruszać się w stu procentach bezszelestnie, był o tym przekonany. Zerwał się na równe nogi słysząc tuż nad sobą trzepot skrzydeł uciekających w popłochu ptaków, psychicznie przygotowywał się już do śmiechu i pięknego przemówienia, jednak cały jego misterny plan spalił na panewce w momencie, gdy na jego twarz zrzucona została ogromna galaretka, która idealnie rozpłynęła się po jego gładkiej głowie lądując na ramionach, a tuż za nią powędrował jabłkowy sok spływający po klejącej się łysinie.
Kap... kap... kap...
   - Zabiję gówniarę.
Kap... kap... kap...
   - Ha ha, nigdy mnie nie złapiesz, Ikkuś!
Znów zniknęła, tak samo jak minimalna resztka samokontroli Madarame.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz